Reportaż z fabryki herbaty
No dobrze, skończyła się wreszcie moja herbaciana podróż na Tajwan, przestałam uganiać się po plantacjach, herbaciarniach i muzeach – czas to wszystko opisać. W tym i w kolejnych odcinkach opiszę po trochu moje przygody na herbacianej wyspie.
Kilka dni temu odwiedziłam powiat Nantou 南投縣 na Tajwanie, gdzie gościły mnie dwie panie Tang, siostry wspólnie prowadzące przedsiębiorstwo herbaciane o nazwie Baili Tea Co. Ltd. Dzięki nim zwiedziłam różne ciekawe miejsca i wypiłam całe morze herbaty.
Położony w samym środku Tajwanu, bez dostępu do morza, powiat Nantou jest regionem rolniczym, słynnym z uprawy owoców, ale także – a może przede wszystkim – z herbaty. Wytwarza się tu głównie różne herbaty turkusowe, od tańszych, których liście pochodzą z plantacji w równinnej, zachodniej części regionu, aż po najdroższe wulongi wysokogórskie, w tym Dongding Wulong 凍頂烏龍.
Przyjechałam do Nantou latem, kiedy w zasadzie nie wytwarza się najwyżej cenionych, lekko fermentowanych wulongów, ale robi się za to również wysokiej jakości wulongi mocniej fermentowane oraz herbaty czerwone, które jak zauważyłam stają się coraz bardziej popularne. Zapotrzebowanie na herbaty jest jednak tak duże, że producenci robią co mogą, żeby w każdej porze roku dostarczyć na rynek modne „świeże”, lekko fermentowane wulongi, i to w przystępnej cenie. Taką właśnie herbatą jest Si Ji Chun 四季春, co tłumaczyłam jako „Cztery Pory Wiosny”, ale bardziej poprawnym tłumaczeniem będzie pewnie „wiosna przez cały rok”. Wytwarzana jest z liści krzewów odmiany o tej samej nazwie, wyhodowanej z najpopularniejszego na Tajwanie szczepu qingxin wulong 青芯烏龍. Krzewy Si Ji Chun są łatwe w uprawie, odporne na choroby, a co najważniejsze, ich liście można zbierać nawet 6-8 razy w ciągu roku, niemal o każdej porze.
Ponieważ Si Ji Chun to herbata popularna, w założeniu niedroga, zbiór odbywa się zwykle mechanicznie, choć zdarzają się też wyższej jakości odmiany zbierane ręcznie. Maszyny koszą krzewy jak popadnie, obcinając końcówki pędów na różnej wysokości – czasem pąk i cztery liście, czasem pół liścia. Najczęściej jednak w herbatach zbieranych mechanicznie znajdujemy pojedyncze liście, dlatego nie można o nich mówić, tak jak o herbatach zbieranych ręcznie, że są wytwarzane na przykład z pędów o jednym pąku i dwóch liściach (yi xin er ye 一芯二葉) lub jednym pąku i trzech liściach (yi xin san ye 一芯三葉).
Liście zbiera się od rana, od około godziny szóstej, mniej więcej do południa. Potem trafiają do przetwórni, gdzie są natychmiast poddawane obróbce. W odróżnieniu na przykład od zbóż, liści herbaty nie można przechować przez jakiś czas do późniejszej obróbki, dlatego przetwórnie – od małych, rodzinnych, dostosowanych do przetwarzania tylko herbat z własnego pola, po wielkie przedsiębiorstwa skupujące surowiec od rolników – znajdują się zawsze w bezpośrednim sąsiedztwie plantacji herbacianych.
Jedną taką niewielką „fabrykę herbaty” miałam okazję zwiedzić dzięki paniom Tang. Położona wśród pól herbacianych niedaleko miasta Nantou, przetwarza herbatę z własnych upraw, ale także, za opłatą, liście dostarczane przez okolicznych rolników. Podczas zbiorów, które, jak napisałam wyżej, w przypadku Si Ji Chun trwają prawie przez okrągły rok, praca w herbacianej przetwórni odbywa się dwadzieścia cztery godziny na dobę. Żadnej czynności nie można odłożyć na później, bo liście herbaciane same więdną, fermentują, schną, ale wszystkie te procesy muszą być kontrolowane i odpowiednio kierowane przez człowieka. Dlatego kiedy weszłam do przetwórni, praca wrzała w najlepsze, pracownicy uwijali się jak w ukropie, wcale nie zwracając uwagi na mnie, pętającą się po fabryce z aparatem fotograficznym, o ile im nie wchodziłam w drogę. W niczym nie przypominało to atmosfery spokoju i skupienia przy pracy w Muzha, gdzie dawno temu brałam udział w warsztatach obróbki Tie Guanyin, a jednocześnie odbywały się zawody dla profesjonalistów. Tu trwała produkcja herbaty na przemysłową skalę i chociaż większość czynności wykonywały maszyny, widać było, że praca jest bardzo ciężka, przy ładowaniu liści do maszyn, przenoszeniu z jednego stanowiska na drugie, pakowaniu w „tobołki”, w których są zwijane – wszystko w ogromnym tempie i bez chwili odpoczynku, żeby zdążyć z przerobieniem wielkiej masy liści. Ale w całej fabryczce unosił się słodki, upajający, przepiękny zapach więdnącej i fermentującej herbaty.
Jak już było wyżej powiedziane, Si Ji Chun to herbata tania, wytwarzana w dużych ilościach prawie na całym Tajwanie. Nie jest zbyt wysoko ceniona przez znawców, ze względu na mało intensywny, niezbyt bogaty smak. Ma jednak przyjemny, świeży aromat, lubiany przez mniej wyrafinowanych herbaciarzy.
[…] cały artykuł na stronie morzeherbaty.pl VN:F [1.9.20_1166]prosimy poczekać…Rating: 0.0/10 (0 votes […]
W końcu nowy niezwykle interesujący wpis!!
Zastanawiało mnie zawsze jak wyglądają takie większe fabryki herbaty które produkują herbaty na większą skalę. Jak na tanią herbatę, kolor naparu jest całkiem interesujący. A czy posiadasz zdjęcia suszu herbacianego Aniu?
Niesamowite, jaki ten świat jest mały- mamy kilka herbat od Pani Judith Tang 🙂
Wpis bardzo pouczający!
Z herbacianymi pozdrowieniami,
Wojtek
Bardzo dziękuję za ten interesujący wpis.:D Cierpliwość się opłaciła.:D
Matiwanie: niestety, nie! W „fabryczce” akurat nie było gotowej suchej herbaty do obfotografowania, a pani Tang zaparzyła ją błyskawicznie, nie dając mi czasu na przyjrzenie się liściom i zrobienie zdjęcia. W każdym razie sucha Si Ji Chun jest podobna do innych „świeżych”, lekko fermentowanych tajwańskich wulongów. Rzeczywiście, napar ma ładny kolor, a i aromat jest bardzo przyjemny. Znawcy kręcą na nią nosem, ale szczerze mówiąc jest i tak o niebo lepsza niż wiele słabych wolongów dostępnych w sprzedaży w Polsce.
Wojtku: świat herbaciany jak widać jest mały:) Ale właściwie specjalnie mnie to nie dziwi, bo pani Judith Tang sprzedaje herbaty prawie w całej Europie i nie tylko.
Aniu a w jakim stanie są liście po zaparzeniu? Pewnie dziurawione i postrzępione? Witaj po przerwie.
Ja zaparzyłem sobie AliShan 2010 wczoraj…niebo!.
Dziękuję za świetny wpis! Zbieranie i obróbka herbaty są bardzo interesujące, szczególnie na większą skale.
Zastanawia mnie co się dzieje w tym „tobołku”, że po takim zmaltretowaniu liście w środku zwijają się w kulki…
Pawle: zwinięte, suche liście wyglądają ładnie, ale po zaparzeniu, kiedy są już rozwinięte, widać, że niektóre są przecięte. Aż tak źle jednak nie jest, żeby były jakoś mocno podziurawione czy postrzępione.
Alishan, pycha! Sama sobie przywiozłam trochę. Czy wiesz, że od tego roku w Alishan robi się też herbatę czerwoną? To jedno z moich ostatnich odkryć i nie chcę tutaj wygłaszać herezji, ale… w moim prywatnym rankingu (może chwilowo) bije na głowę Dianhong…
Krzysztofie: w tobołku dzieją się tajemnicze rzeczy, niedostępne ludzkim oczom…:) A tak poważnie, wydaje mi się, że dzieje się mniej więcej to samo, co by się stało, gdybyśmy położyli sobie na dłoni kilka niewielkich, miękkich listków, na przykład bazylii (świeże liście herbaty są co prawda sztywniejsze, ale pamiętajmy, że w tym momencie obróbki już są porządnie zwiędnięte) i zacierali dłonie. W tobołku liście się ugniatają i pocierają o siebie nawzajem, stopniowo rolując się w kulki, a po wysuszeniu herbaty ten kształt się utrwala. Nie są to oczywiście takie regularne kuleczki, z jakimi mamy do czynienia w przypadku lepszych herbat jaśminowych (te zwijane są inaczej), tylko mocno zwinięte liście – kształt typowy dla wielu herbat turkusowych, np. dla Dongding Wulonga.
Zazdroszczę tych wszystkich herbacianych podróży, dzięki wpisom takim jak ten można na chwilę przenieść się na Tajwan do fabryki herbaty i poczuć jak by na prawdę się tam było. Świetne zdjęcia i relacja 🙂
Dziękuję! To dopiero początek – w tym tygodniu relacji ciąg dalszy…
Niezwykle ciekawy wpis. Bardzo zazdroszczę Ci możliwości przebywania w jakże egzotycznym dla nas Tajwanie – a na dodatek przy współzwiedzaniu plantacji herbat. Wpis bardzo inspirujący – samemu chciało by się tam zajrzeć – choćby na kilka chwil.
Życzę, żeby się kiedyś udało:) A tymczasem można „posmakować” Tajwanu – w czarce tajwańskiego wulonga…
Podziwiam tych mistrzów, co dzień w dzień pracują po 15 godzin, żeby dostarczyć nam na stół pyszną herbatę, którą wypijamy raz dwa. Też chcę na Tajwan =( .
Widziałam pola herbaciane podczas wakacji, robią ogromne wrażenie, ale zwiedzanie takiej fabryki herbaty to dopiero musi być coś. Obym miała okazję !
Dziendobry Pani Aniu – czrka jest zniewalajaca.jaka to jest herbata nie wiem,ale czarke chcialbym miec. Z powazaniem Klimczuk
Niestety, nie mogę Panu takiej czarki zaoferować:( Ale rzeczywiście bardzo ładna, a przy tym pięknie się prezentuje na bambusowej podstawce w kształcie wachlarza. Pozdrawiam!
Niesamowity reportaż, piękny artykuł. Dzięki wielkie! Oby więcej tego typu wpisów.
Ciekawy blog
Bardzo ciekawy artykuł. Przypomniał mi wizytę w fabryce herbaty na Sri Lance